Holandia według Doroty

O Holandii pisało i będzie pisać wielu Polaków, którzy tam mieszkają lub pracują, a każdy snuje własne refleksje na temat tego kraju. Oto, co ma do powiedzenia Dorota, która spędziła tam już sporo lat. Autorce bardzo dziękujemy za podzielenie się z nami jej historią.

Bohaterka tej historii, Dorota Mazur, pochodzi z Dolnego Śląska. Urodziła się w niewielkiej wsi, w* tak niezamożnej rodzinie, że nie było pieniędzy na podstawowe potrzeby, o książkach nie wspominając. A ją, od kiedy przeczytała „Przygody Tomka Sawyera” Marka Twaina, a  było to chyba w I klasie szkoły podstawowej, ciągnęło do świata i przygód. Brak pieniędzy zmusił Dorotę do ich zarabiania już od dziecka.  Pomagała babciom w pracy w polu, jako uczennica szkoły średniej imała się różnych prac, a po ukończeniu liceum pod koniec lat 90. XX w.  podjęła pracę na farmie drobiu, na której harowała ciężko dosłownie za grosze.

Nigdy bym się wtedy nie spodziewała, że kiedykolwiek stać mnie będzie na różne zachcianki, na podróże. Nigdy nie myślałam, że przyjdzie taki dzień, że kiedy mi się zachce, to tak po prostu wsiądę w auto i pojadę do Pragi, Budapesztu czy Paryża. Przecież wtedy wyjazd do ZOO do Wrocławia stawał się dla mnie wycieczką życia!

Potem wyszła za mąż za Mariusza (2002), którego rodzina dostała po długich staraniach obywatelstwo niemieckie i Europa stanęła dla nich otworem. Młodzi Mazurowie zaczęli więc szukać pracy za granicą.

Na Dolnym Śląsku nikt nie słyszał o niemieckich paszportach, nie było pośredników pracy. Siedzieliśmy więc na zmianę niemal cały dzień przy radio i próbowaliśmy złapać jakąś stację z Opola, która nadawałaby ogłoszenia o pracy za granicą. Przecież internet też wtedy nie był  dostępny, faks był cudem techniki. Pamiętam, że udało nam się dostać namiary na największego pośrednika pracy od znajomej, która przyniosła bilet autokarowy z firmy Sindbad. Była na nim reklama biura pracy OTTO z siedzibą w Opolu. I tu zaczyna się nasza holenderska przygoda…

Jako pierwszy wyjechał, w lutym 2004 r. Mariusz. Wyjechał z bratem, dosłownie bez pieniędzy na start, z jedną torbą pod pachą, nie znając języka i nie wiedząc, co ich tam czeka. Wkrótce jednak ściągnął tam na wakacje Dorotę.

I pojechałam w sierpniu do tego Noordwijk aan Zee i…   I Noordwijk skradł mi serce. Piękne wille bogaczy, piękne hotele, piękna plaża, wszędzie mnóstwo przeróżnych muszelek (niektóre mam do dziś). I te jachty i łodzie! Szczęśliwi, zadowoleni ludzie pozdrawiający się na ulicy. Uprzejmi kierowcy zawsze ustępujący pieszym i rowerzystom. Mariusz chodził do pracy, a ja błąkałam się po Noordwijku i podziwiałam go, przesiadywałam na wydmach, zaglądałam w okna domów (co w Holandii nie jest trudne, biorąc pod uwagę fakt , że większość holenderskich okien nie posiada firanek).

Noordwijk,09.2004r (2)

Noordwijk 2004

Oczywiście na początku byłam wystraszona, nie mówiłam w żadnym języku, bałam się,  że ktoś mnie zaczepi, a ja nie będę się umiała wysłowić. Ale co tam! Nawet ten ciągle wiejący morski wiatr pokochałam, a powiało troszkę w Noordwijku luksusem, oj powiało! Przy największym Hotelu Oranje zawsze parkowały piękne samochody VIP-ów, napatrzeć się nie mogłam na te mercedesy, audi TT i inne. Przecież u nas na drogach królowały wtedy volkswageny golfy, a nierzadko można było spotkać ”malucha”.

Noordwijk,09.2004r (3)

Z Mariuszem, Noordwijk  2004

W weekend Mazurowie wybrali się do Amsterdamu.

Cóż mogę napisać, piękne stare miasto, szczególnie wieczorem. Oświetlone mostki nad kanałami, wszędzie obecne rowery, muzyka na ulicach. Wszystko mnie zachwycało, pomimo że byłam trochę przestraszona tą masą ludzi bawiącą się na ulicach w nocy. Gdzieniegdzie oferowano narkotyki lub inne usługi. Byłam wszystkim tak oszołomiona, że nie mogłam uwierzyć, że tam jestem. Najbardziej chyba jednak zadziwiła mnie wtedy ta różnorodność ludzi i kultur. W jednym miejscu Holendrzy, muzułmanie, Chińczycy, Polacy i inne narody. To była jakaś abstrakcja. Przecież 10 lat temu, gdy na ulicy Legnicy czy Wałbrzycha pojawił się czarny mężczyzna, to była sensacja na całą dzielnicę! A tutaj wszystkie rasy naraz! I jeszcze potrafili się ze sobą dogadać! Ten wyjazd do Amsterdamu uzmysłowił mi, jak bardzo Polska jest w tyle, jak bardzo ta Unia Europejska Polsce jest potrzebna.

Wakacje się skończyły i Dorota wróciła do Polski. Wróciła do Holandii wiosną 2005 r., tym razem do Woerden w prowincji Utrecht.

W Woerden zwróciłam większą uwagę na życie przeciętnego Holendra. Zwykłe małe ceglane domki, małe śliczne ogródeczki po prostu mnie urzekły! A te drogi! Nawet polne były pokryte asfaltem. Wszędzie czysto i przyjemnie. Przejazdy kolejowe pięknie zadbane. Miałam wrażenie, że ten kraj jest tak idealny, że wyglądał jak  makieta stworzona na cele jakiejś prezentacji. Nawet jak padał deszcz, do mieszkania wracałam czysta, a nie pochlapana błotem. I mimo że w Polsce już zaczęły zachodzić pewne Woerden,czerwiec 2005r (3)zmiany, było nam jeszcze daleko do Europy. I nie chodzi tylko o to, że przy niemal każdej przeciętnej holenderskiej rodzinie widziałam po dwa auta, po kilka rowerów lub że niejednego Holendra stać było na zakup łodzi. Chodzi o to, że ci ludzie mieli takie normalne życie, że się uśmiechali, że mieli na chleb, rachunki, szkołę dla dziecka. Że starsi ludzie mieli dostęp do najlepszej opieki, byli radośni, aktywni, jeździli na rowerach, spacerowali po parkach. Ani w domach, ani na ulicy nie widziałam przepychu, za to widziałam, jak niewiele Holendrom trzeba do szczęścia. My, Polacy, często popadamy w skrajność, bo albo jesteśmy biedni, bo okradamy się nawzajem, albo żyjemy w myśl ”zastaw się, a postaw się”, bo sąsiad to ma, to dlaczego nie ja? A Holendrów stać jeśli nie na wszystko, to na wiele, ale się z tym nie obnoszą i tej skromności nauczyłam się już podczas mojego drugiego wyjazdu do Holandii. Na zdjęciu: Woerden 2005.

Wróciłam do domu i w głowie kołatało mi się wiele pytań, jak ci Holendrzy to robią, że żyją tak jak żyją w takim malusim kraju i że jest u nich jeszcze tyle miejsca dla nas. Na wiele pytań znalazłam odpowiedzi kiedy sama wyjechałm do Holandii do pracy.

Dorocie udało się przyjechać do pracy do Holandii pod koniec 2005 r. dzięki firmie OTTO. Mogła tam zostać tylko jako pełnoprawna imigrantka – dostała wizę na 5 lat.

Biuro zakwaterowało nas w nadmorskim miasteczku, czy też raczej wsi Wijk aan Zee w Holandii Północnej. Urocza miejscowość z uprzejmymi ludźmi.  Wijk aan Zee to dobre miejsce do zamieszkania: morze, molo, hotele, wydmy, park, pobliski Bazaar w Beverwijk (największe hale targowe w Holandii). Niestety, nie zawsze jest idealnie. Ponieważ pracę dostałam w Amsterdamie w odzieżowej firmie G-STAR, musiałam dojeżdżać 40 km, może niedaleko, ale te korki!!! Jedną z pierwszych rzeczy, jakich musiałam się nauczyć, to przetrwać w korkach… Z Wijk aan Zee dojeżdżałam tam przez 1,5 roku, z czego w korkach spędzałam dziennie 3-4 godziny. Praca była świetna, nie zawsze lekka, ale szefostwo było otwarte na kontakt z pracownikiem.

Wijk aan Zee 2006r. (2)

Wijk aan Zee, 2006

Wtedy jeszcze nam się wydawało, że tylko troszkę się dorobimy i wrócimy do Polski, bo pomimo niełatwego życia zwyczajnie tęskniliśmy za rodzinami i krajem w ogóle. Już w połowie 2006 r. okazało się, że nasze oszczędności zaczęły szybko rosnąć. Pomimo iż biuro pobierało nam opłaty za hotel, a my wcale nie żałowaliśmy sobie pieniędzy na Wijk aan Zee 2007rzakupy, dużo pieniędzy nam zostawało. Na początku mojego pobytu w Holandii to mnie zawsze zadziwiało. Jak to jest, że w Polsce nie da się przetrwać „od pierwszego do pierwszego”, a tutaj można spokojnie na dość wysokim poziomie nie dość, że przetrwać, to jeszcze odłożyć. Wyszło więc na to, że po pół roku naszego wspólnego pobytu w Holandii podjęliśmy decyzję o wzięciu ślubu kościelnego i wyprawieniu wesela. Cieszyliśmy się jak dzieci. Udało nam się nawet kupić fajne autko, co prawda w połowie w kredycie, ale z tym szybko daliśmy sobie radę. W październiku wzięliśmy ślub, a już w listopadzie byliśmy z powrotem w Holandii. Przez zimę w sumie tylko pracowaliśmy, troszkę musieliśmy się „odkuć”, ale jak tylko przyszła wiosna, zaczęliśmy zwiedzać okolicę. Fot. Wijk aan Zee, 2007.

Koleżanka wspomniała nam o Zaanse Schans,a że było niedaleko od Wijk aan Zee, pojechaliśmy tam w pierwszy ładny weekend. Skansen urzekł mnie od pierwszego wejrzenia! Wkońcu zobaczyłam prawdziwe stare wiatraki, niektóre można było zobaczyć od środka. Spróbowałam wytwarzanych tam serów, zobaczyłam jak wyrabia się drewniane buty. No i miałam okazję zobaczyć pierwszy w Holandii sklep Albert Hejn, co prawda nie można w nim nic już kupić, ale i tak robił wrażenie. Wracamy do Zaanse Schans zawsze, ilekroć jesteśmy w okolicy.

Zaanse Schans,2007r. (3)

Zaanse Schans 2007

W maju 2007 r. Mariusz został  tzw. koordynatorem pracy i małżeństwo przeniosło się do Koog aan de Zaan.

I tu też bardzo ciekawe miasteczko, połączone z Zaandamem i Zaandijkkiem.  Stare urocze miejscowości, poniekąd przyłączone do Amsterdamu. Tutaj też poznałam, jak ważna jest w Holandii sieć kanałów, m.in.w przemyśle i turystyce. I tylko podziwiałam, jak Holendrzy, przez nas nazywani „zakręconymi wiatrakami”, potrafili sobie stworzyć sieć kanałów i autostrad i jak im to wciąż ułatwia życie.  Pisząc o Zaandam nie  mogę  nie wspomnieć o tamtejszej fabryce czekolady. Jeśli jakiś turysta miałby problem z dotarciem do tego miasteczka, to spokojnie trafi kierując się węchem. Bo po prostu wszędzie roztacza się zapach czekolady. Wieczorami w lecie ciężko zasnąć od „czekoladowego powietrza”.

Po wakacjach Dorota z Mariuszem, ku wielkiej radości Doroty, zostali przeniesieni do Noordwijk aan Zee!

Tak więc znów znaleźliśmy się w moim ukochanym Noordwijku. Mariusz miał nawał pracy, więc nasze wycieczki po Holandii nieco stanęły w miejscu, ale zawsze staraliśmy się gdzieś wyrwać  na jeden dzień. A to do Scheveningen, gdzie jest przecudny deptak i molo, a to do Madurodam, gdzie można zobaczyć najważniejsze holenderskie budynki w miniaturze, a to do ogrodów Keukenhoff, skąd o ile się nie mylę, swój początek ma zawsze w kwietniu słynna parada kwiatów. Holendrzy przystrajają swoje auta, budują kwiatowe platformy i wędrują od miasteczka do miasteczka. Na szczęście jednym z przystanków kwiatowej parady jest Noordwijk, więc mogłam zawsze podziwiać te cuda na własne oczy.

Parada kwiatów, Noordwijk 2008

Cała zresztą okolica Noordwijk, Lisse, Sassenheim Kaatwijk na wiosnę usłana jest kwiatami. Morze tulipanów dominuje nad Morzem Północnym. Latem natomiast, co rok, w Noordwijk odbywa się festiwal rzeźb z piasku, gdzie prawdziwi mistrze tworzą cuda tylko im znaną techniką.

W Noordwijk byliśmy do sierpnia 2009 r. W międzyczasie udało nam się wyjechać rekreacyjnie także poza granice Holandii oraz spełnić kilka małych marzeń, jak np.wyjazd na wyścigi Formuły 1 do Spa w Belgii. Bez pracy za granicą po prostu nie byłoby to [dla Doroty i Mariusza, bo przecież wielu Polaków stać było na takie wyjazdy – przyp. reg] możliwe. Cały ten okres pobytu w tym kraju nauczył mnie wielu rzeczy: szanowania drugiego człowieka, tolerancji, skromności, cieszenia się życiem. Jak dla mnie, Holendrzy udowadniają, że jak się chce i jeśli nie wyciąga się ręki po cudze, to można sobie stworzyć taki kraj, jak oni sobie stworzyli. I właściwie można tylko wzdychać i żałować, że u nas nigdy tak nie będzie, bo jesteśmy innym narodem o innej mentalności.

Po pobycie w Noordwijk Mazurowie wrócili do Polski. Jechali tam z nadzieją, że uda im się kupić małe mieszkanko do remontu, znaleźć jakąś sensowną pracę – Polska była ówcześnie zieloną wyspą w świecie pogrążonym w głębokim kryzysie. Niestety, mocno się rozczarowali. Pieniądze na mieszkanie pochłonęły inne wydatki, praca nie czekała. Po bezkutecznych próbach znalezienia jej Mazurowie zdecydowali się wrócić do Holandii.

Pod koniec roku podjęliśmy decyzję, że jak mamy pracować, to tylko w Holandii: praca jest nawet dla niewykwalifikowanych, zarobki wysokie, składki emerytalne wyższe, życie na normalnym poziomie, bez martwienia się o rachunki. Nie chcieliśmy wracać przez biuro OTTO, bo nie chcieliśmy wracać do tego samego środowiska. Mieliśmy za to znajomych, którzy mieszkali  i pracowali w Oss. Pomogli nam zdobyć tu pracę i już w lutym 2010 r. byliśmy znów w Królestwie Niderlandów! Tym razem w Oss w  Północnej Brabancji…

Oss, miasto w Północnej Brabancji, niedaleko Nijmegen, trochę rozczarowuje. Chyba jak dotąd najbardziej nieciekawe ze wszystkich holenderskich miejscowości, jakie widziałam. Na początku ciężko było nam się przyzwyczaić. Wszystko jest tu  inne. Nawet powietrze i woda. Nie można spokojnie wieczorem pospacerować, bo dochodzi do różnych incydentów, z morderstwami włącznie. To, co podobało mi się w Amsterdamie jako turystce – ta różnorodność kultur i ras, tutaj raczej przeszkadza. Sami ludzie też troszkę inni. Nie są tak przychylnie nastawieni do obcokrajowców, jak w innych regionach kraju. Może też wynika to z tego, że sami Polacy sobie dobrej reklamy  nie robią. No ale nie byłabym sobą, gdybym nie widziała pozytywów. Ponieważ pochodzę ze wsi, od razu zauważyłam w okolicy typowo wiejskie akcenty – krowy, owieczki, konie, kozy.

SONY DSC

Oss, 2010

Zapachy też mamy typowo wiejskie, ale  najpiękniej pachną tutaj kwitnące  lipy. Jest ich mnóstwo, uważam to za jeden z nielicznych pozytywów tego miasta.

Pobyt w Holandii spowodował, że Dorota zaczęła doceniać jej zdobycze cywilizacyjne, system opieki zdrowotnej czy szkolnictwo.

Holenderskie dzieci mają tu dostęp do wszystkiego. Nie pałętają się po ulicach, tylko przebywają na zajęciach pozaszkolnych, boiskach, salach gimnastycznych, nawet na polach golfowych. Dzieci i młodzież po prostu się nie nudzą. W szkołach podstawowych każde dziecko traktowane jest i prowadzone indywidualnie. Jeśli wykazuje zdolności w jakimś konkretnym kierunku, to w tym kierunku jest prowadzone. Zresztą niedawno polskie radio podało informację, że według badań najszczęśliwszymi dziećmi w Europie są dzieci holenderskie A Dzień Dziecka obchodzony jest codziennie!

Kinderdijk

Kinderdijk

To chyba tyle na temat, dlaczego lubię tu przyjeżdżać i być. Na koniec krótkie podsumowanie: uwielbiam Holandię za to, że daje mi chleb, za to, że po ludzku traktuje i swoich i obcych, za to, że starsi ludzie mają godną starość, a dzieci wspaniałe dzieciństwo. No i za to, że jest urocza sama w sobie, z tymi jej wiatrakami, kanałami, muszelkami nad Morzem Północnym…

Dorota Mazur, 2013

Post srciptum

W styczniu 2016 r. Dorota i Mariusz wrócili do Polski, gdzie w marcu urodziła im się córeczka Liliana. czy był to jednak szczęśliwy powrót? Przeczytacie o tym Państwo w Powrocie do Polski.

dsc_0372-m

Mariusz i Dorota, 2016

Zdjęcia: archiwum autorki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.